Alek Popiełuszko wstąpił do warszawskiego seminarium diecezjalnego w 1965 roku. Osiemnastolatek, świeżo po maturze.
Kiedy po raz pierwszy pojechałem do Jego rodzinnej miejscowości na Białostocczyźnie – do Okopów – uświadomiłem sobie, ile odwagi, męstwa, determinacji było w tym młodym człowieku. Jego podróż z małej podlaskiej wioski do warszawskiego seminarium w połowie lat 60. to dowód wielkiej woli, siły wewnętrznej. To sam Bóg poprowadził Go (ks. Jerzego) tą drogą.
Zostałem klerykiem w 1969 roku. Alek, mój starszy kolega, miał za sobą dwuletnią służbę wojskową w Bartoszycach. I dlatego patrzyliśmy na Niego z podziwem. Ciągle miał kłopoty ze zdrowiem. Pamiętam długie godziny wypełnione modlitwą w Jego intencji, pełne niepokoju o jego przyszłość.
Przez rok mieszkaliśmy w jednym pokoju. Był skromny, prostoduszny. Dobrym człowiekiem. To, co wyróżniało Go, to pogoda ducha i delikatny, szczery uśmiech. Jego kłopoty zdrowotne sprawiły, ze był szczególnie wrażliwy na człowieka potrzebującego pomocy.
Przez kilka lat nasze spotkania z Ks. Jerzym były sporadyczne. Nigdy nie zapomnę natomiast naszego ostatniego spotkania.
Było to kilkanaście dni przed Jego śmiercią. Koniec września lub początek października. Ks. Jerzy trochę mnie zaskoczył swoją wizytą. Właśnie zostałem rektorem kościoła akademickiego św. Anny. A Jerzy cztery lata wcześniej był przez rok duszpasterzem akademickim.
Ksiądz Jerzy przyszedł do mnie na kawę, zapytać, co słychać. W czasie rozmowy zadałem mu dwa pytania. Jedno o jego relacje z Księdzem Prymasem. Jurek jednoznacznie powiedział, że Ksiądz Prymas go rozumie, że go wspomaga i wspiera.
Drugie pytanie brzmiało: „Jurku, czy ty się nie boisz śmierci? Przecież oni mogą cię w każdej chwili zabić”. Pamiętam, że Jurek odstawił na bok filiżankę, podniósł nieco głowę, delikatnie się uśmiechnął i patrząc jakby w zaświaty, mówił w stanie wewnętrznego pokoju: „Wiesz, ja o śmierć już się parę razy otarłem. Ja się jej nie boję”. Rozumiałem jego słowa tak, że jeżeli ona przyjdzie, to będzie on ją w stanie przyjąć. Dziś odbieram to spotkanie jako rozmowę z człowiekiem, który był przygotowany przez Pana Boga do poniesienia najwyższej ofiary – oddania życia za wiarę. Był gotowy na wszystko. Mówił zresztą kilkakrotnie, że śmierć gdzieś czyhała na progu.
Zapamiętałem spokój wewnętrzny Jerzego i jego spojrzenie skierowane gdzieś bardzo daleko. To samo spojrzenie widzę na wielu fotografiach ks. Jerzego z roku 1984…
14 lat później zostałem proboszczem parafii św. Stanisława Kostki i strażnikiem grobu ks. Jerzego, z głęboką świadomością, że powinienem włożyć wszystkie siły w kultywowanie pamięci o Nim.
Wtedy zaczęło się moje wielkie doświadczenie życia – doświadczenie obecności ks. Jerzego w moim życiu, w radościach i cierpieniu, w trudnych sprawach parafii i Polski, ale i w radosnych przeżyciach naszego narodu.
12 lat temu, kiedy Ksiądz Prymas mianował mnie proboszczem, uklęknąłem przy grobie i modliłem się: „Panie Boże, posyłasz mnie tutaj. Proszę Cię o jedno, abym niczego nie zmarnował, abym nie zniszczył tego dobra, które Ty, Boże, za przyczyną Twojego sługi księdza Jerzego stworzyłeś, a jeśli sprawisz, że to dobro zostanie pomnożone, to będzie to wielka Twoja łaska”.
Od 12 lat mój dzień rozpoczyna się od modlitwy u grobu Ks. Jerzego.
Tak wiele spraw parafii czy moich osobistych powierzam Jerzemu.
Kiedy rozmawiam z księdzem Jerzym, to jakbym ciągle od niego słyszał, że najpierw trzeba podjąć walkę z sobą. Każdy z nas jako człowiek odczuwa dramat zła, bo w każdym z nas ono jest i rzecz polega na tym, żeby w sobie samym podjąć wysiłek walki ze złem dobrocią, miłością i łaską Bożą. To jest zadanie na całe życie.
Świadectwo złożone w czasie konferencji prasowej 31 maja 2010